Dolnolhotská desítka, czyli: „najpierw będzie ciężko, a potem to już z górki”
Jakiś czas temu na forum padł pomysł wyjazdu na jakieś zawody większą grupą. Miejscowością, którą wybraliśmy na miejsce startu, została czeska Dolní Lhota, wieś leżąca w powiecie ostrawskim, gdzie od 2005 roku organizowany jest wyścig na 10 kilometrów.
Sobota rozpoczęła się dla mnie dość wcześnie, bo o 5:30, żeby wstać, zjeść śniadanie i ogólnie przygotować się do wyjścia na autobus. Nie lubię rozpoczynać dnia w pośpiechu, toteż godzina do wyjścia na autobus jest uzasadniona. Do Stanowic docieram na paręnaście minut przed siódmą. Pierwszy. Usiadłem więc na schodach restauracji pod którą się umówiliśmy. Czekając na resztę próbuję pobudzić leniwie krążącą w organizmie krew z domieszką kofeiny dźwiękami thrash metalu. Przyjeżdża Patrycja z rodzicami, Marcin, oraz reszta: biegacze i kibice (w tym dzieci), łącznie 41 osób. Przed samym wejściem do autokaru, rozmowa zeszła na luxtorpedowego grilla przewidzianego po zawodach. Właśnie wtedy przypomniałem sobie o zostawionej w domu kiełbasie.
Jedziemy. Najpierw autostradą do Świerklan, następnie: Wodzisław, Chałupki i dalej autostradą przez Ostravę, do Poruby i Dolní Lhoty, gdzie dotarliśmy chwilę po 9. Pierwszym co zarejestrowałem jeszcze w autobusie, to że wioska położona jest między wzgórzami. Od razu było też przesądzone kto wygra: widziani z okna Kenijczycy. Wysiedliśmy z autokaru, a kierowca odjechał szukając miejsca postojowego. W miejscu zawodów z głośników radośnie płynęły kolejne piosenki w stylistyce eurodance z nieśmiertelnym „What is Love” na czele. Nie spodziewałem się aż tylu ludzi; było aż ciasno. Na boisku była wyznaczona pętla z trasy. Połowę zadaszonej (i jedynej) trybuny zajmowało biuro zawodów: nagłośnienie, komentator, punkt rejestracyjny i punkt regeneracyjny. Trochę dalej, za umywalkami na świeżym powietrzu i damską szatnią, znajdował się plac zabaw dla dzieci i miejsce gdzie można było siąść na zadaszonych ławkach i zrealizować kupon na napój/piwo. Andrzej poszedł opłacić (zebranymi w autokarze pieniędzmi) startujących luxtorpedowiczów i odebrać pakiety startowe. Imponująco wyglądało wydawanie szesnastu reklamówek z numerem startowym, chipem, kuponem na piwo albo kofolę, i ulotką sponsora. Jeszcze ciekawiej prezentowały się stosy posiłków regeneracyjnych (kotlet drobiowy, kromka chleba i pół ogórka konserwowego). Rozdzieliliśmy to między siebie w restauracji „Sport”, która mieściła się w tym samym budynku, co męskie szatnie.
Przebraliśmy się i zostawiliśmy plecaki i torby pod opiekę naszym kibicom. Zawiesiliśmy z Michałem klubowy banner. Temperatura zbliża się do dwudziestu stopni. Niebo zachmurzone i kropi, jak przewidziała prognoza pogody. Czas płynie, do startu zostało jakieś dwadzieścia minut. Pstryknęliśmy sobie parę grupowych fotek przy bannerze i pod nadmuchiwanym łukiem maratończyków z Ostravy. Pogoda wciąż nieciekawa, toteż przez całą rozgrzewkę zastanawiam się, czy ma sens zabierać ze sobą okulary, czy też nie. Na chwilę przed startem zaczyna się rozpogadzać; zapada decyzja: biorę.
Na starcie było ciasno. Poszedłem w ślady Michała i biegłem po zewnętrznej, popełniając błąd typowy dla początkujących zawodników: zamiast biec swoim tempem, wyprzedzałem. Wyprzedzałem do momentu, aż wokół było luźniej. Jakaś mijana przeze mnie dziewczyna puszcza przez słuchawki AC/DC. Słucha tego każdy wokół niej, w myślach zaczynam sobie nucić „Thunderstruck”; gitary rozpoczynającej utwór nie da się pomylić z niczym innym. Po wybiegnięciu do centrum wsi, biegło się wzdłuż torów tramwajowych. Podczas gdy w Polsce sieci tramwajowe są sukcesywnie likwidowane, te ostrawskie sięgają nawet wsi odległej o kilkanaście kilometrów.
Jest ciężko. Wychodzą braki kondycyjne w stosunku do zeszłego roku i początkowy błąd. Nie byłoby to dla mnie problemem, gdyby trasa biegła po równym terenie, ale tutaj biegnie się pierwsze pięć kilometrów niemalże cały czas pod górkę. Różnica poziomów to niby tylko 65 metrów. Niby. Ale tutaj ładnie, taka typowa wieś. Domki, łąki, lasy i strumyk. Coś mi jednak nie pasuje. To asfalt, który, mimo paru pęknięć, nie ma ani jednej dziury. Dogania mnie Marcin F. Wymieniamy się krótkim „cześć”, niedługo potem zostawia mnie w tyle. Ciężko. Jeszcze trochę i będzie nawrót, wytrzymaj! Muszę. Wziąć. Oddech. Przeszedłem do szybkiego marszu. Po jakichś stu metrach biorę się w garść, wracam do biegu.
Mijanie swoich, wzajemne dopingowanie motywuje, podnosi morale obu stron. Piąty kilometr, punkt z wodą. Facet przede mną chwycił ledwo postawiony, jeszcze pusty. Pechowiec. Sekunda wahania, pobiegł dalej. Ja wziąłem świeżo nalany, do 1/3 wysokości. Upiłem dwa łyki, resztę wylałem na głowę (o, jak dobrze)! Przebiegnięcie punktu kontrolnego i w tył zwrot.
Ostatnie metry biegu. Kibicujący luxtorpedowicze dodali skrzydeł – udało mi się przyspieszyć. Wyprzedzając kogoś wpadłem na metę. Medalu nie dostałem; było ich tylko dwieście. Bieg ten uświadomił mi, że trzeba jak najprędzej wrócić do formy. Oddałem chip, a w „biurze” wziąłem kubek wody i ciastko czekoladowe. Rozmawiam z kibicami i nagle słyszę, jak wszyscy „nasi” krzyczą „dalej”! W tym samym momencie dociera do mnie, że nie słychać muzyki i komentatora. Odwracając się, zobaczyłem zatrzymującą się Patrycję nie przy tym łuku, co trzeba, oraz biegaczy po finiszu i kibiców siłujących się z opadającymi „bramkami” – prądu zabrakło, na szczęście szybko z tą awarią się uporano. Poszedłem się umyć i przebrać. W tym momencie doszło do mnie, czego jeszcze zapomniałem. Ręcznika. Przy takiej temperaturze, jaka nastała, nie był to jednak problem. Po takim odświeżeniu zajrzałem raz jeszcze na stanowisko regeneracyjne. Z pełnych stołów słodyczy i owoców, została taca z kilkunastoma ćwiartkami jabłek. Postanowiłem więc zająć się posiłkiem ze styropianowego pudełka i piwem za kupon. Czeskie piwo! Jak bardzo odmienne od polskich koncernowych „specjałów”… Tu jest smak, kolor i utrzymująca się piana. Polskie produkty z wielkich browarów mają niestety tylko kolor.
Gdy wszyscy już dobiegli, Michał z Wojtkiem poszli rozpalać grille na drugim boisku, a reszta została na dekorację zwycięzców – zwyciężyli, zgodnie z oczekiwaniami, Kenijczycy. Przed dekoracją jeszcze na boisku wylądowali spadochroniarze. Ja w tym czasie zajrzałem na stragan z butami New Balance i ubraniami Ronhill. Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem kupna nowych spodenek do biegania. Kupiłem za pół ceny, takich właśnie szukałem.
Chłopakom udało się rozpalić grille, ale kiełbasy było tyle, że smażono w dwóch rundach. Grunt, że było dla każdego. Przyjemne chwile relaksu. Gdy część jadła, część grillowała, pozostali kryli się w szczątkowym cieniu, opalali się, bądź rozmawiali. Z powrotem w Stanowicach byliśmy na minuty przed czwartą.
Na koniec garść wyników: najlepszą Luxtorpeda okazał się Grzegorz Szymura na 12 miejscu z czasem 00:35:42 biegnący w naszych barwach gościnnie, a ze stałego składu 42. Rafał Żak z czasem 00:39:00. Spośród pań najszybszą okazała się być Kasia Stabla, 243 w ogóle, a 36. wśród kobiet, z czasem 00:53:48. Spośród biegaczy w ogóle na specjalne wyróżnienie zasługują: biegacz, który przyjechał na wózku inwalidzkim, a całą trasę pokonał o kulach, oraz pan urodzony w 1928 roku.
Pełna lista wyników tutaj, a z podziałem na kategorie tutaj.
—
Jakub Pawliszyn
Wtedy – Świniopas 😉
Relacja świetna, nic dodać nic ująć 🙂
Aha, podpowiedz co tam u Ciebie dobrze rozprowadza kofeinę po krwi? Coś z Wielkiej Czwórki? :>
Dziewczyny świetnie dajecie sobie radę na trasach i tych płaskich i takich jaka była tutaj a jej profil był dość ciekawy, szczególnie dobrze wyglądał na wyświetlaczu u Michała 😉 tak więc BRAWA! Dorotka większe bo stawiła się punktualnie w niedziele na treningu 😉 z Urszulą musimy więcej gawędzić to może nie będzie opuszczać treningów 😉 buziaki dla Wszystkich … a bym zapomniała, fajna relacja Kubo, ale za moją fotkę w jej części Cię uduszę 😀
Super wypad oby więcej takich wspólnych wyjazdów, atmosfera na mecie rewelacyjna 🙂 Dobrze, że był też czas na wspólne pogawędki 🙂 Gratulacje dla maluchów za ukończenie swoich biegów 🙂
Kurcze znowu od nowa jak naciśniesz nie ten guzik.Kuba opisał tak jak było atmosfera wśród uczestników rewelacyjna,gdybym była sprawniejsza jeszcze milej.Jeśli jesteś osłabiony ze względu na chorobę nie startuj(oczywiście mi nikt nie zabroni tu bład).Bieg po górkę męczarnia lecz kiedy mijasz swoich dostajesz zastrzyk adrenaliny i myślisz dobiegnę oni tam na dole czekają i tak właśnie było.JUŻ PISAŁam dziękuję na fejsie tu powtórzę DZIĘKUJĘ zawodnikom i kibicom bez Was te zawody byłyby kolejnymi zwykłymi zawodami,tak były wielką frajdą.Pozdrawiam