Bratislava Marathon
Na maraton w Bratysławie zapisałem się już w listopadzie.
Udało mi się wtedy „upolować” numer 1111.
Jednym z powodów wyboru maratonu w stolicy Słowacji były opinie o trasie, że jest szybka i sprzyja biciu „życiówek”. Jednak w okolicach stycznia organizatorzy ogłosili, że przebieg trasy ulegnie zmianie. Na szczęście nowa trasa też była dosyć płaska i tak jak wcześniej składała się z 2 pętli. Różnica była taka, że poprzednio biegało się po dwóch stronach Dunaju, a teraz po jednej. Rozsądna decyzja – zamknięcie dwóch mostów w stolicy na pewno było niemałym kłopotem.
W tym roku była to 8. edycja tej imprezy. Oprócz maratonu organizowane były również dodatkowe biegi – w sobotę: Hobby Run (5km), bieg na 10km, biegi dzieci a nawet wyścigi bobasów (od 6 do 15 miesięcy). W niedzielę maraton, półmaraton oraz bieg sztafetowy (start wspólny). W biegu dzieci, jako jedyne z Polski wzięły udział również Witek i Adelka. Dla Witka był to debiut w zawodach, a Adelka biegała już raz w Gliwicach. Startowali w swoich kategoriach wiekowych, osobno chłopcy, osobno dziewczynki. Witek biegł 300m, Adelka 800m. Oboje ukończyli biegi w dobrej kondycji i w świetnych humorach, zgodnie twierdząc, że nie są to ich ostatnie zawody.
O ile w sobotę pogoda była bardzo ładna, to w niedzielę gdy się obudziłem o piątej rano (chyba z nerwów spać nie mogłem) – termometr pokazywał -4°C, a po siódmej zaczął nawet sypać śnieg, mocno wiało. Pomyślałem sobie, że chyba przyciągam ekstremalne warunki pogodowe na biegi. Przed startem usłyszałem, jak konferansjer mówi, że jest to ósma edycja maratonu w Bratysławie, ale pierwsza zimowa. Na szczęście podczas biegu nie było tak źle. Nie padało, niska temperatura (ok. 0°C) – akurat mi odpowiada. Wiatr wiał, ale tylko na niektórych odcinkach, w większości trasa była raczej odsłonięta od wiatru.
Dużo myślałem nad taktyką biegu. Marzył mi się wynik poniżej 3 godzin, ale trochę się bałem, nie byłem przekonany czy już jestem na to gotowy. Dopiero w piątek, już w Bratysławie postanowiłem, że spróbuję. Wiedziałem, że na 3 godziny będą biegli pacemakerzy, ale plan miałem taki, że pierwszą połówkę pobiegnę sam – trochę wolniej – w tempie 4:20-4:16. Najważniejsze – powtarzałem sobie – nie biec szybciej niż 4:16. A w drugiej części ewentualnie – jakby sił starczyło – chciałem minimalnie przyspieszyć i nadrobić stratę. Plan awaryjny był taki, że gdybym nie miał sił to chciałem dobiec w takim tempie do końca, albo trochę wolniej. Trójki bym nie złamał, ale myślałem że życiówkę poprawię bez problemu.
Dosłownie w ostatniej chwili zmieniłem plan, kiedy na starcie, akurat zaraz przede mną ustawili się dwaj pacamekerzy na 3:00. Pomyślałem, że pobiegnę jednak za nimi i zobaczę w jakim tempie biegną. Gdyby biegli nierówno, albo za szybko to miałem zostać w tyle.
Początek prowadzili super – pierwsze 7 kilometrów w tempie 4:18-4:15, czyli prawie tak jak planowałem. Na ósmym kilometrze nie wiem dokładnie co się stało – biegłem raczej z tyłu grupki – jeden z pacemekerów przewrócił się, ja o mało go nie nadepnąłem, ktoś na pewno. Nie wyglądało to aż tak groźnie – sądzę, że pozbierał się i kontynuował biegł, ale naszej grupki już nie dogonił. Od tej pory bieg prowadził już tylko jeden „zając”.
Na dziewiątym kilometrze ten pacemaker odciął(?) balonik i biegł dalej bez. Właściwie to nie widziałem, czy balon został odcięty, czy sam odleciał. Domyślałem się, że był to znak, iż zawodnik ten rezygnuje z roli pacemakera. Co prawda dalej prowadził grupkę, ale zauważyłem, że przyspieszył. Zastanawiałem się czy nie zwolnić (teraz wiem, że to byłby świetny pomysł) ale bardzo dobrze mi się z nimi biegło i bałem się, że jak zostanę sam to będzie mi trudno utrzymać tempo.
Do półmetka dobiegliśmy w czasie 1:29:33. Z jednej strony cieszyłem się, że dobrze idzie, łudziłem się, że mogę dobiec nawet poniżej 2:59, ale z drugiej strony bałem się bo wiedziałem, że biegnę szybciej niż zakładałem i że druga połówka będzie ciężka. I rzeczywiście – jak na pierwszym okrążeniu wydawało mi się, że cały czas biegniemy z górki (oprócz jednego – dosyć stromego – ale krótkiego podbiegu) to na drugim zacząłem zauważać nieznaczne podbiegi. To samo z wiatrem: o ile na początku specjalnie nie przeszkadzały mi podmuchy na niektórych fragmentach trasy, to z czasem zaczęły się robić uciążliwie.
Do 34. kilometra jednak biegło mi się świetnie. W grupie zostało chyba siedmiu biegaczy. Ale wtedy, na końcu długiej prostej, kiedy zaraz mieliśmy wbiec na Starówkę – zostałem w tyle. Na początku miałem nadzieję, że to tylko na chwilę, że trochę odpocznę i jeszcze ich dogonię. Po przebiegnięciu ok. kilometra wiedziałem już, że jednak mi się to nie uda. Trudno – i tak liczyłem na fajny czas 3:03 – 3:05 – byłbym bardzo zadowolony. Po kolejnych kilku kilometrach wiedziałem już, że mi się to może nie udać, ale nie spodziewałem się czasu gorszego niż 3:10. Cóż, przynajmniej życiówkę poprawię. Nie czułem się już wtedy za dobrze i pewnie nie wyglądałem najlepiej. Jedna z osób zabezpieczających trasę spytała się „Czy wszystko w porządku?” – po słowacku oczywiście (te słowa słyszałem na trasie jeszcze kilka razy). Najgorszy moment jednak nastąpił przy punkcie z wodą. Pierwszy raz zdarzyło mi się zatrzymać, żeby spokojnie się napić – to był duży błąd. Nie pamiętam czy od razu po tym zacząłem mój marsz, czy udało mi się jeszcze trochę przebiec. Ale jak już przestałem biec to nie umiałem poderwać się do biegu. Coraz więcej zawodników mnie wyprzedzało. Próbowałem jeszcze „przykleić się” do kogoś – bezskutecznie. Akurat ten odcinek trasy przebiegał brzegiem Dunaju, mocno wiało, zaczęło mi się robić zimno. Musiałem z powrotem ubrać czapkę, którą wcześniej ściągałem. Pokusa, żeby usiąść na jednej z licznej ławek, które były przy trasie, była ogromna. Szczęśliwie dla mnie -około kilometra przed metą – jeden z wyprzedzających mnie zawodników – machnął na mnie, zawołał „pojdte”. Wtedy wreszcie udało mi się ruszyć i jakoś razem dobiegliśmy już do końca. Gdyby nie on – pewnie bym tak spacerował do ostatniej prostej. Wydawało mi się, że mój marsz trwał 3-4km, ale jak później sprawdziłem, było to trochę ponad kilometr. Był to zdecydowanie najdłuższy kilometr jaki dane mi było pokonać na maratonie.
Na mecie czekała na mnie zaniepokojona rodzinka. „Spóźniłem się” o ponad kwadrans – z czasem 3:17:27 ukończyłem bieg na 99. miejscu.
Mój czwarty maraton – pierwszy, którego nie udało mi się przebiec w całości. Za metą upragnione wytchnienie, wymiana wrażeń z innymi biegaczami.
Wracając już do auta udało mi się jeszcze przed metą zobaczyć drugą Luxtorpedę startującą w Bratysławie. Ela kończyła bieg w zdecydowanie lepszej formie niż ja. Chciałem zrobić zdjęcie, jednak Ela finiszowała w takim tempie, że nie zdążyłem wyciągnąć aparatu. Słyszałem tylko jak słowacki konferansjer łamie sobie język na polskim nazwisku.
Co do organizacji maratonu… wiadomo, że imprezę ocenia się przez pryzmat uzyskanego wyniku i gdyby mi się udało osiągnąć wyznaczony cel to bym był w pełni zadowolony i mówił, że był to najlepszy maraton w jakim brałem udział, a tak… pominę więc to, co subiektywnie mi się nie podobało, a napiszę o pozytywach. Widać było bardzo dużo osób zaangażowanych w przygotowanie tej imprezy. Wszyscy uśmiechnięci i chętni do pomocy. Trasa bardzo dobrze zabezpieczona. Nie zdarzyło się żeby ktoś wchodził lub wjeżdżał na trasę przed biegaczami. I o dziwo – nie zauważyłem, żeby ktoś się złościł z tego powodu, że musi stać w korku, aby ustąpić pierwszeństwa biegającym. Kibiców na trasie dużo – szczególnie na pierwszym okrążeniu – kiedy biegaczy też było więcej (maraton, półmaraton i jeszcze sztafeta). W ogóle atmosfera przed, w trakcie i po biegu bardzo przyjemna. Z ciekawostek: na trasie rozstawionych było kilka dwuczęściowych bram, gdzie można było wybrać czy się biegnie lewą czy prawą stroną. Nad każdą z tych części był różne napisy. Nie wiedziałem za bardzo o co w tym chodzi (napisy po słowacku), aż pojawiła się brama „múdry/krásny”. Ja wybrałem „múdry”, ale tylko dlatego, że było to bardziej po drodze. Ale widziałem, że niektórzy specjalnie wbiegali w bramę „krásny” chociaż trzeba tam było zrobić kilka kroków więcej.
A teraz… pora zacząć przygotowania do jesiennego maratonu.. jeszcze nie wiem gdzie.. ale na pewno znowu powalczę o 2 z przodu 🙂
Po doświadczeniu z Bratysławy, jeśli mi się kiedyś uda złamać tę granicę – to satysfakcja z tego będzie dwa razy większa.
Rafał
Gratulacje !!! Wynik-świetny.Relacja-super.No i rosną następcy
świetny wynik, gratulacje 🙂
Zacznę od gratulacji dla naszej przyszłości Wiotka i Adelki tak dalej.Rafale 3 padnie prędzej czy później 🙂 .Miło cztać relacje i gratuluję wyniku zawsze jest ok.
Wielkie gratulacje!!
Niestety, trasa maratońska nie zawsze jest usłana różami. Ale do jesieni jest pół roku, można spokojnie nad tym popracować 🙂
Dołączam się do apelu Michała – jak zdrowie pozwoli to chyba zobaczymy jak się w stolicy biega.
Raz jeszcze gratulacje i szacun za walkę, jak trójka padnie to będzie niezła biba 😉
Super relacja jak zwykle 🙂 Gratulacje dla Witka i Adelki !!! I powodzenia w przygotowaniach do złamania 3godz
„Setkę” w Krynicy jednak pobiegnę sam?
FAjna relacja! Zachęcam innych do pisania!
Po przeczytaniu tego utwierdziłem się w przekonaniu że biegnę Dębno na 4h.
Pomyśl o Warszawie na jesień. Pojedziemy jednym autem.
Gratulacje dla dzieciaków!