Bestia2    W ramach zwiększenia letniej motywacji do treningów i poznania pokrewnej, niezwykle inspirującej ale też wymagającej dyscypliny sportu, zachęcamy do przeczytania relacji z Ironmana.

Autorem i bohaterem jest Dawid Pikor, zaprzyjaźniony z naszą grupą twardziel, biegacz i triatlonista z Tychów, stały bywalec Biegu po moczkę i makówki.

Dawid, mieszkający obecnie w Szwajcarii, 27. lipca tego roku, po 2 sezonach przygotowań triathlonowych, został człowiekiem z żelaza – IRONMANEM! Gratulujemy by to nie lada wyczyn! Oddajmy głos Dawidowi (brawo, Mistrzu!):

Po każdym większym wyścigu piszemy sobie z Wojtkiem szczegółowe relacje jak było. Pomyślałem, że tym razem postaram się używać przecinków, robić mniej błędów, i kto wie – zachęcić jakiegoś biegacza lub biegaczkę do triathlonu.

Czym jest Ironman? Nie będzie nic o podnoszeniu ciężarów. 36 lat temu, jeden wariat, oficer marynarki U.S. postanowił spleść dystanse trzech najtrudniejszych wyścigów na Hawajach – zawodów Waikiki Roughtwater Swim na dystansie 3800m, wyścigu rowerowego dokoła wyspy O’ahu 180,2km, oraz maratonu w Honolulu (dystansu przypominać nie muszę?:) ). Od 1978, gdy wystartowało 15 osób, idea przerodziła się federację World Triathlon Corporation organizującą około 30 wyścigów na pełnym dystansie (140.6 mili / 226 km) na całym świecie, z czego 11 w Europie, natomiast Hawaje zostały lokalizacją Mistrzostw Świata Ironman. Ponadto, federacje jak Challenge, czy dziesiątki lokalnych, powielają liczbę zawodów wielokrotnie.

Dwa lata temu, w okresie taperingu przed moim pierwszy maratonem (i Pyjtera pamiętam 🙂 ), narzekając na nadmiar czasu włóczyłem się po Youtube i natknąłem się na filmiki z IM… Kilka dni po przebiegnięciu Silesii, oświadczyłem rodzinie i znajomym, że kupuję kolarkę, nauczę się pływać kraulem, i będę trenować aby ukończyć zawody Ironman. Pamiętam wiele spojrzeń pełnych niezrozumienia i obaw, że mnie przegrzało na tej Silesii…

Droga była długa, i zaczęło się pod górkę – po tygodniu od zakupu kolarki jeden baran potrącił mnie samochodem. Wielotygodniowa rehabilitacja, dużo pływania, rower stacjonarnie, lekkie bieganie. Bardzo dużo dała mi współpraca z Tomkiem Pawelą z tyskiego basenu, który nauczył mnie stylowo pływać – woda była największą obawą na początku. W Niecały rok od wypadku przeprowadziłem się do Szwajcarii, i to nieświadomie do triathlonowego zagłębia, gdzie jest wiele jezior, wspaniałe trasy kolarskie, oraz dużo lokalnych zawodów gdzie można zbierać doświadczenie.

Czas napisać coś czego Wojtek nie wie, bo się zanudzi i mi to odeśle. W 2013 i 2014 ukończyłem 5 triathlonów w ramach przygotowań, jeden sprint (500m/40km/5km – 1:38), dwa olimpijskie (2:15 i 2:38), i dwa half-Ironmany (5:19 i 5:21). W okres bezpośredniego przygotowania startowego, liczonym od 1 stycznia 2014, wytrenowałem 220 godzin (bitmapa „training load”), nie wliczając godzin rozciągania. Mezocykle, kwietniowy urlop i half-Ironman dobrze widoczne na wykresie.

Training loadTraining loadTraining load

W końcu piątek. Zawody w najbliższą niedziele, w pracy wziąłem wolne od czwartku do wtorku, żeby mieć czas wszystko przygotować, a po dojść do siebie. Ostatnie dwa tygodnie wstawałem coraz bliżej 4 rano, aby przestawić organizm na dzień startu – który tak musiałem zacząć… W piątek odebranie numeru i bardzo bogatego pakietu startowego

pakiety startowe

i race briefing – przypomnienie zasad, niebezpiecznych punktów na trasie i dużo śmiechu dzięki charyzmatycznemu speakerowi. Jeśli podliczyć 2652 zapisanych Ironów i Iron-virgins, + osoby towarzyszące, rodziny, etc miasteczko namiotowe tętniło życie. I włóknem węglowym na każdym kroku. Dzień był gorący, żal lał się z nieba, od tygodnia prognozy na niedziele pokazywały około 27 stopni, co w Szwajcarskim słońcu daje grubo powyżej 30, i dla mnie jest już nie  do wytrzymania. Powrót do domu, oblepienie kasku i roweru numerami startowymi, przegląd wszystkiego co muszę zdać do strefy zmian w przeddzień zawodów, rybka z brokułem na kolacje, rolety w dół i spać o 20:30.

W przeddzień startu, podążając za planem z Friela, rano lekka zakładka 25’ rower + 10’ bieg. Coś mnie skropiło o tej 7mej rano. Zobaczymy co z tą pogodą. Drzemka o 12, o 14 ostateczny przegląd sprzętutorby

 i na pociąg do Zurychu. Z parasolem, bo rozlało się koszmarnie. 30 minut kolejki do check-inu w deszczu. Powietrze 15 stopni. Serce mi pękało gdy musiałem zostawić moją prawie nową, ukochaną czasóweczkę pod workiem, na całą noc… Poziom zabezpieczeń strefy zmian, ochrona, numeracja rowerów i worków, monitoring trochę mnie uspokajały, no ale w końcu jak to tak? Na deszczu zostawić?!

worki w TR

Dzień startu, pobudka o 4, iso, kawa, przegląd tego co zostało do zabrania na dzisiaj, wskoczyć w strój startowy (zdecydowałem na się na szorty kompresyjne CEPa z cieńką wkładką, ale bez opasek na łydki, i zwykłą kamizelkę + plan B gdyby ciągle lało długi rękaw z wind stoperem na rower). W Zurychu zaparkowałem o 4:55, już nie padało, ale było mokro, termometr wskazywał 14 stopni. Stanąłem daleko, 25 minut piechotą od miasteczka IM, dzięki temu uniknąłem stresu związanego z szukaniem parkingu i po drodze zjadłem śniadanie (3 rogaliki + 130 gram suszonej, słonej wędliny). Inspekcja worków z rzeczami na zmianę, ściągnięcie worka z roweru, dodanie pełnych bidonów, decyzja o ciśnieniu w oponach – już nie padało, choć niebo było brzydkie. zaryzykowałem i zostawiłem 8.5 atmosfery na obu kołach, jak na suchą drogą. Ubrałem piankę, odwiesiłem ostatni worek w strefie finiszera, i spacerkiem na plażę. Start za 25 minut. Tętno przyśpieszone, tak do 120 🙂 Wskoczyłem do wody aby zmoczyć piankę w środku, popływałem 3-5 minut aby upewnić się, że dobrze leży i wróciłem na start.

Podzielili nas na trzy grupy: garstka Pro start o 6:45, pływacy wierzący, że osiągną mniej niż 70 minut 6:50, pływacy 70’plus o 6:55. Ustawiłem się z tyłu szybszej grupy, celując w 75 minut 🙂

cisza przed burza

Godzina startu nie miała wpływu na czas – wyniki podawane są tylko netto – nie jak na maratonach. Wystrzał startera mojej fali. Powtarzałem sobie, że płynę sam, z nikim się nie ścigam. Nie za szybko, nie zakwasić, po wodzie jest jeszcze spacerek… Starczyło tych afirmacji na 2 minuty. Jak 1000 osób wchodzi na raz do wody, musi być kipiel. Oczywiście poszedłem za szybko, tętno momentalnie 150+ (treningowo 3.8km w 75’ robiłem przy 130). Trasa składała się z dwóch okrążeń, po pierwszym wychodziło się na wysepkę, mata mierzyła czas (i czy się nikt nie utopił) i znowu do wody. Płynęło się dobrze, za szybko, ale technicznie i spokojnie. Ostatnie 1500m zerwał się wiatr, i wysokie fale boczne, które utrudniały nawigację – częste wychylanie głowy = spadek prędkości. Pary razy ktoś mnie kopnął i uderzył, ale w porównaniu do startów na dystansie olimpijskim, to część pływacka IM jest ostoją ciszy i spokoju w wodzie. Dopływam do końca, i zaskoczenie, pomimo fal 1 godzina 12 minut 48 sekund! Czas 680 / 2652. Trener powinien być dumny.

W biegu do T1 uwalniam ręce, opuszczam piankę do pasa. W strefie zmian położenie moich worków na stojakach sprawdzałem dziesięć razy albo więcej, więc znalazłem bez problemu. Wbiegam do jednego z dwóch namiotów dla panów, wydawały się takie duże jeszcze wczoraj, ale nie było łatwo o miejsce, znalazłem kawałek ławki na samym końcu. Pianka do końca, skarpetki, buty na szosę, duży żel Isostara, pasek startowy, okulary i lekkim truchtem do stojaka z rowerem. Przy rowerze, zobaczyłem przyjaciół z pracy z skaczących i krzyczących moje imię… Że im się chciało wstawać o 5tej w deszczową niedzielę… Podładowany ich pozytywną energią wybiegam ze strefy zmian, i jazda.

Odżywianie. Można nie dopracować naciągu mięśni, mięć niewyregulowaną przerzutkę, lub stare opony, ale jak dojdzie Cię głód w triathlonie – koniec. Od początku nacisk na odżywanie, miałem na ramie 8 żeli powerbara po 100kcal na przed-podjazdami, na plecach 4 pierniczki 300kcal każdy, dwa bidony Iso (250 kcal każdy), jeden wody. Punkty odżywcze serwowały w bidonach cole, Iso, wode, do tego dalsze żele, banany, batony, i generalnie co sobie wymarzysz. Trasa rowerowa składała się z dwóch identycznych, 90km pętli. Pierwsze 40km płaskie, potem średnie podjazdy / zjady, no i „The Beast” – podjazd 200m w pionie, średnie nachylenie 6,6%, miejscami 8%. Łyda puchła 🙂 po The Beast chwila szybkiego zjazdu – mówiąc szybkiego mam na myśli kilka kilometrów 60-70km/h prosto w dół, bez zakrętów. Następnie 220m w pionie podjazdu Egg-Forch, na którego końcu były najbardziej wypasiona stacja z jedzeniem 🙂 kilka kilometrów płasko, i bardzo szybki, kręty, niebezpieczny zjazd do Kussnacht, prawie pod Zurych. Kolejne kilkanaście kilometrów płasko, i czas na Heartbreak Hill – nazwa straszna, ale sam podjazd nie aż tak, faktycznie, stromy (jazda tylko na stojąco), ale może 80m w pionie, więc kilka minut i po sprawie. Na dodatek, jest to flagowy podjazd tych zawodów, i organizator wystawia tam kolumny z muzą, dowozi co 15 minut kibiców autobusem, jedzie się przez kilkuset metrowy szpaler kibiców i atmosfera jest NIEZIEMSKA!!! A na końcu, nagroda – stacja odżywcza i przyjemny szybki zjazd na dół na ‘Zurich flats’. Pozdrawiam nieznanego mi Rodaka (uwiecznionego na zdjęciu) który biegł za mną pod górę i krzyczał, że Polska jest najlepsza i to wygram 🙂 prawie wygrałem! dzięki takim kibicom sport jest magiczny 🙂

Hearbreak Hill

 Pierwsze kółko w zamknąłem w 2:55 – plan na całość dyscypliny był 6:30, więc zyskałem 20 minut! Czułem się Świętnie, więc jeszcze większe skupienie, aby tego nie sp#@$%&ć, szanować nogi na podjazdach. Odżywanie dalej wzorowo, nawet widząc draftujące grupy starałem się zbytnio nie denerwować, ale zawsze krzyczałem po sędziach na motocyklach gdy stali na poboczu.

Jeszcze na początku pierwszego kółka chwilami padało, momentami intensywnie, temperatura około 15 stopni. Innymi słowy warunki idealne – nie dało się przegrzać, a nie było na tyle mokro na wzgórzach i zjazdach, aby było niebezpiecznie. Drugie 90 jakoś zleciało, tak jak pierwsze, bez większych emocji czy problemów. Było już sucho, ciągle chłodno, bez słońca. Rower spisał się idealnie, nowe oponki niosły wspaniale, a na mokrych zakrętach dawały poczucie bezpieczeństwa. Świeżo podciągnięte hamulce, i doregulowane manetki zapewniły idealną zmianę przełożeń. Od dzisiaj myje ten rower tylko jedwabną szmatką!

Podjeżdżam do strefy zmian, zeskakuje z roweru, i nie wierzę! 5 godzin 59 minut!!! 31 minut poniżej planu, a nogi świeże! Warto było katować kilkugodzinne nudne zimowe treningi na Tacx’ie! Dobiegam do stojaka aby odłożyć rower, i nie wierzę własnym oczom – ekipa z pracy dalej tam jest i się drze na maxa aby mnie zdopingować… Mijając ich krzyczę dumny Sub-6! SUB-6!!! I biegiem po worek z butami do biegania. Duży żel Isostara, czapeczka, minutę rozmasować nogi, i sru.

Trasa maratonu była podzielona na 4 identyczne pętle, i na trzecim kilometrze każdej dostawało się kolorową gumkę go włosów na rękę, kolejny kolor oznaczał kolejne okrążenie – 4 opaski – witamy na niebieskim dywanie. Trasa była w większości płaska, punkty odżywcze co 2,5 kilometra, mnóstwo kibiców, genialna atmosfera… Pierwsze kółko – był Power.

jest power

Poszedłem chyba lekko poniżej godziny, super zadowolony mijałem przyjaciół na 10tym kilometrze krzycząc jak jest dobrze. Na 20 pokazywałem podcięte gardło. Kryzys, moje super odżywianie, przerodziło się w przepełniony brzuch, który uniemożliwiał poprawną pozycję biegu, to za to zwiększało ból mięśni i tętno – to z kolei ogólne samopoczucie. Odpuściłem z 2-3 punkty żywieniowe, i było lepiej. Trzecie kółko powrót do formy, ale momenty pod górkę zdecydowałem się iść nie biec – czułem nadciągający skurcz w przywodzicielu w pachwinie prawej nogi – to byłby koniec biegu. Policzyłem w tym miejscu, że mogę osiągnąć nieosiągalnie (bez ściemy, nawet nie marzyłem) sub-12, i minimalizowałem ryzyko. Na trasie biegu stacje odżywcze były jeszcze bogatsze, o owoce, słone paluszki i inne pyszności – na każdej stacji przystawałem na minutę, aby coś podjeść i przekąsić, podziękowałem wolontariuszom i w drogę. Ostatnia gumką na ramie, czyli ostatnie 7 kilometrów. Żyłem już tylko słowami które usłyszę na mecie, medalem, i myślą o prysznicu. Głód mnie dopadł na kilometr przed metą, koszmarny, skręcający żołądek ból. Wykorzystałem awaryjny żel niesiony na plecach przez ostatnie 41km (nie na marne!), i postarałem się spiąć resztki tego co zostało z mięśni i przyśpieszyć do mety… Tętno wzrosło, prędkość nie za bardzo… 🙂 Na przed ostatnim zakręcie zobaczyłem mojego tatę, ha! Zdążyli dojechać na czas!

Ostatnia prosta, przy skręcie w trybuny, na niebieski dywan, stoi speaker. Podbiegam do niego, staje przed nim (a co tam czas, sub-12 już jest murowane!) Pokazuję mu imię na numerze startowym, i wśród niesamowitego huku wiwatujących setek kibiców, słyszę z głośników, DEJWID!!! YOU ARE AN IRONMAN!!! Ze łzami w oczach biegnę przez niebieski dywan, przybijam piątkę moim przyjaciołom w pierwszym rzędzie trybun, staje na dwa metry przed wielkim M i przechodzę przez metę… Krzyczę ile powietrza zostało w płucach…
Bestia

Dają mi medal, folie na plecy, siadam na ławce obok innego faceta na bezdechu, patrzymy na siebie i obaj zaczynamy się śmiać – choć niektórzy nazwali by ten śmiech kaszlem.

11:49:31. Lokata 1047 na 2652. 96 na 203 w kategorii M25-29. Debiut!

Trzeba w tym momencie oddać honor Markowi Jaskułce, który wykręcił 8:40:40 (7m38s do leadera!!!), dzięki czemu przywiózł do domu brązowy medal, i jak się domyślam zabezpieczył miejsce na Mistrzostwa Świata w październiku na Hawajach. Gratulacje! „Naszych” doliczyłem się łącznie 21. Nieźle.

Ostatni rewelacyjny aspekt zawodów Ironman to strefa finiszera. Po takich zawodach, czujesz się jak bardzo mocno i dokładnie wyciśnięta gąbka. A w Finisher Zone – szereg dań ciepłych do wyboru, ciasta, ciasteczka, wszystkie węgle których w okresie treningu nie jesz 🙂 oczywiście woda, ISO, red bulle, piwo (niestety niskoalkoholowe) i rosół – tak z ciekawostek, Szwajcarzy mają (i piją!) rosół nawet w punktach odżywczych na trasie biegu… Odbiór koszulki finiszera, i wyjście do rodziny. Mama chciała mi zrobić dumne zdjęcie z rowerem nad głową, i prawie by się udało, tylko grzmotem się pedałem w łuk brwiowy – co wzbudziło trochę śmiechu ludzi na około 🙂

aaauuuaaa

 

Celowo nie piszę nic, jak człowiek się czuję następnego dnia, bo gdy spojrzy się na medal, to jest nieistotne 🙂

IM Zurich HR + bike speed + bike altitudeMultisport summary Multisport summary

Podsumowując dwa ostatnie lata, do 27 lipca włącznie. Pamięć setek godzin treningu, poświęceń, nierzadko bólu, kontuzji znika. Bieg przez niebieski dywan na finiszu Ironmana, to najmocniejsze uczucie spełnienia jakiego doświadczyłem. Dla tych którzy mnie nie znają, pięć lat wcześniej ważyłem 102 kilo, i paliłem ponad paczkę mocnych dziennie, a miast krwi miałem w żyłach odgazowane piwo. Dwa lata wcześniej ledwo przebiegłem maraton (4:08), i nie potrafiłem pływać kraulem. Każdy może to zrobić, trzeba tylko chcieć. Szczególnie maratończyk, najtrudniejszą bazę ma już zbudowaną. Liczę, że uda mi się zmotywować choć jedną osobą, aby odgrzebać te stare kąpielówki, lub załatać dętkę w zakurzonej kolarce…

Pozdrower 🙂

Dawid

P.s. Dla osób zainteresowanych sportową ‘matmą’ załączam zapis z pulsometru, oraz mój email w razie pytań. Z chęcią polecę literaturę, lub coś doradzę jeśli będę w stanie. Dawid.pikor@wp.pl Poniżej link do zapisu trasy rowerowej ze Stravy: http://www.strava.com/activities/171961691

——

Cotton

3 Comments

  1. No, zdolna bestia z niego 🙂

  2. o kurde ! mój bratanek potrafi biegać, pływać, rowerkować i nawet pisać…

    ŚWIETNA RELACJA z SUPER WYCZYNU

    hmm…może zacznę się odtłuszczać

Leave a Reply

Verified by MonsterInsights
Close