Na początek małe wyjaśnienie. Nowa nazwa sobotniego półmaratonu we Wrocławiu nie jest absolutnie moja. Zaczerpnąłem ją z jakiegoś forum, choć muszę przyznać, że tych nazw było kilka (Dziki Bieg, Nielegalny Półmaraton Wrocławski itp.). Uznałem jednak, że ta najlepiej pasuje do tego co się stało we Wrocławiu w sobotni wieczór.
Od czego by tu zacząć. No dobra. Zacznę od tego, że w czwartek 20 czerwca na swoim profilu na facebooku umieściłem zapowiedź I Nocnego Wrocław Półmaratonu z następującym pytaniem: „Czy tym razem Wrocław okaże się szczęśliwszy?” Czyżbym coś przeczuwał? Absolutnie nie. Chodziło mi tylko o to, że we Wrocławiu startowałem do tej pory dwa razy – w 2011 i 2012. W obu przypadkach był to wrzesień i w obu był to start w maratonie. Niestety obu tych startów nie wspominam zbyt miło. O ile w 2011 przyszło mi się zmierzyć nie tylko z dystansem maratońskim ale również z niezwykłym jak na ten czas upałem, o tyle w drugim musiałem walczyć z kontuzją, która dopadła mnie tuż przed półmetkiem. Oba jednak ukończyłem. Więc gdy w tym roku po raz pierwszy w kalendarzu pojawiła się wrocławska „połówka” pomyślałem sobie: Wrocławiu – do trzech razy sztuka. A gdy jeszcze spojrzałem na trasę postanowiłem, że w tej imprezie spróbuję (może po raz ostatni – cóż lata lecą) pobić swoją „życiówkę” na ulubionym przeze mnie dystansie. Byłem pewien, że na przeszkodzie może mi stanąć tylko jakaś przypadłość lub pogoda. Dlatego gdy zbliżał się dzień biegu obserwowałem prognozy pogody. Niekiedy nawet trzy razy dziennie na kilku portalach. Zapowiadało się całkiem nieźle. Okazało się jednak, że Wrocław „pokonał” mnie po raz trzeci. Nigdy bym jednak nie przypuszczał, że taki sposób.
W samą sobotę też coś od rana wisiało w powietrzu. Mimo moich mocarstwowych planów co do biegu we Wrocławiu, ogarnęła mnie jakaś dziwna niechęć aby tam jechać (mam na to świadków).. W końcu jednak po urodzinowej kawie u szwagra zapakowaliśmy się całą piątką (Usia, Dorota, Marcin i ja, oraz mająca nas wspierać Asia) do samochodu i ruszyliśmy na podbój Wrocławia. Gdzieś tak 30km od celu podroży zorientowałem się, że na miejscu mogę mieć kłopoty z odbiorem pakietu startowego. Po prostu wszystkie dokumenty zostały na stole. Na szczęście udało się przekonać pana zajadającego akurat podwieczorek, aby mi go wydał. Ale to nie koniec. Przechodzę przez czytnik sprawdzający chipy, a tu na ekranie pokazuje się jakieś inne nazwisko, a już na pewno nie moje. Okazało się (czemu tego nie sprawdziłem od razu, nie wiem), że w torbie z pakietem startowym, zamiast numeru „265” był „256”. Wymieniłem i mogliśmy iść posiedzieć chwilę na trawie.